Zobaczyłem ją i jego. On objął ją, przyciągnął do siebie, a
ona? Ona nie stawiała oporu, oddała pocałunek. Zmroziło mnie. Chwyciłem się za
głowę i cofnąłem. Dlaczego? Co znów źle zrobiłem? Powinienem tam podejść, zabić
go, ale po co? Skoro go chce, kocha... Tylko dlaczego mówiła mi to wszystko? Dlaczego powiedziała, że łączy nas
miłość?
„Cienie jak kwiaty.
Rodzą się nasionami ukrytymi w ciemności. Nie ma tam nic, nie ma słońca, nie ma
wilgoci, są więc uśpieni. Trwać tak mogą wiecznie, jednak podświadomie pragną
światła, pragną rozkwitnąć. Kiedy cień znajdzie wreszcie swoje światło nasionko
jakim jest kiełkuje, przeradza się w kwiat. Pełen barw i życia. Kiedy jednak
kiedy cień traci swoje światło, nie może znów stać się nasionkiem. Jest wtedy
kwiatem, delikatnym, rzuconym na żer ciemności.”
Dłonie mi drżały, w piersi czułem ból, który wyciskał
resztki powietrza z moich płuc, a ucisk w gardle nie pozwalał znowu go
zaczerpnąć.
Zniknąłem. Wyjąc i zawodząc, w niematerialnej formie gnałem
przez miasto. Nie wiem w jakim kierunku, po prostu byle dalej od niej, od bólu.
Zmaterializowałam się jeszcze w powietrzu. Upadłem z hukiem
na chodnik raniąc sobie nogi i dłonie. Wstałem, musiałem na czymś wyładować
złość. Zacząłem prać mur. Pomogło mi to zagłuszyć ból. Kiedy fragmenty cegieł
zaczęły odlatywać a moje połamane dłonie krwawić, upadłem. Moje policzki
zrobiły się mokre, a moim ciałem wstrząsną szloch. Płakałem, najzwyczajniej w
świecie płakałem. Ale nawet słone łzy mieszające się z krwią nie mogły
złagodzić tego co działo się w moim wnętrzu, nie mogły odgonić szponiastych
dłoni zaciskających się na moim sercu i krtani.
Usłyszałem kogoś, czyjeś wołanie, nie wiedziałem co oznacza,
nie chciałem wiedzieć. Znów zniknąłem, szarpany przez wiatr.
„Pozbawiony słońca
kwiat może uschnąć i zmienić się w pył, który rozniesie wiatr. Zostanie po nim
tylko kurz, podobny wspomnieniom. Jego warstwa wciąż targana wiatrem maleje, aż
zaciera się całkowicie”
Usłyszałem kobiecy głos. Jakaś dziewczyna szła brzegiem,
podśpiewując. Była szczęśliwa, zadowolona z czegoś. Jej szczęście tylko wzmogło
mój ból, jej radosny głos ranił mi uszy, jej promienna twarz raziła oczy. Stanąłem
tuż przed nią. Widziałem przerażenie w jej oczach, gdy zobaczyła moje krwawiące
ciało.
- Potrzebuje pan pomocy? – zapytała, delikatnie wyciągając
dłoń w moją stronę.
„Ludzie od wieków
opowiadają sobie o potworach. Taki na przykład Boogeyman. Zjawa mogąca przybrać
dowolny kształt. Niewidzialna, a mimo to
czająca się w szafie lub pod łóżkiem. Elektryzująca powietrze. Pragnąca jedynie
cierpienia i strachu, porywająca marzenia i uczucia, a zostawiająca tylko ból.
A wiecie dlaczego Boogeyman to robił? Bo był zazdrosny, że inni mają to co jemu
zabrano, że inni widzą światło gdy on spowity jest przez mrok”
Miałem ochotę zacisnąć dłonie na jej białej szyi, sprawić
jej ból, choć po części tak wielki jaki czułem ja. Przecież i tak byłem
potworem. Ilu to już ludzi zabiłem? Ilu zraniłem? Jedna osoba więcej nie zrobi
różnicy, prawda? Podszedłem do niej. Złapałem ją. Jej ból dawał mi jakiś
wewnętrzny spokój. Był w końcu ktoś, kto cierpiał jak ja. To dobrze podzielić
się z kimś bólem. Jeszcze chwileczkę, a życie ujdzie z niej. Dziewczyna
zwiotczała w moich ramionach. Nie umarła, a jedynie straciła przytomność. Znów
zniknąłem. Zostawiając jej nieruchome ciało.
Zmaterializowałem się tak jak wcześniej nagle. Czułem chłód,
przemożny chłód raniący mnie od środka. Zauważyłem ogień. Może on da mi ciepło?
Poszedłem w tamtym kierunku nie mając już siły migać. Zobaczyłem ognisko,
niepilnowane, po prostu ktoś zostawił coś co miało tu spłonąć. Śmieci lub nawet
zwłoki. To nie było ważne. Ważne było ciepło. Ciepło, które mogło dać choć
trochę ukojenia.
Poczułem ból, dopiero jak skóra na moich dłoniach zaczęła puchnąć
i odpadać. Płomienie pochłaniały kolejne fragmenty mojego ciała. Ból był
ogromny, ale to był dobry ból. Tylko fizyczny, nie ten co wcześniej, palący od
środka, niepozwalający oddychać.
Usłyszałem szczekanie psa i głos. Ten, który słyszałem już
tyle razy. Cofnąłem się, zabierając ręce z ognia. Zobaczyłem ją biegnącą w moją
stronę. Dlaczego? Dlaczego znów ją widzę? Czy nie mógłbym zapomnieć? Dlaczego
wciąż jej twarz wracała do mnie? Rozdrapując moje rany, sprawiając, że ból we
wnętrzu rósł i nawet poparzone ciało nie mogło go stłumić.
- Nuan... – wyszeptała podchodząc do mnie.
Cofnąłem się, oparłem o mur, upadłem. Krwawiącymi dłońmi
zatkałem uszy, by jej nie słyszeć. Wyciągnęła dłoń w moją stronę, odtrąciłem
ją. Na jej twarzy malował się ból, płakała. Znów ją zraniłem, znów sprawiłem
jej ból.
- Przeprasza... przepraszam... – wycharczałem.
Czułem się jakbym od lat nie używał głosu.
Musiałem uciec. Wstałem chwiejnie, potykając się na
śliskiej, krwawej plamie i puściłem się biegiem. Biegłem wciąż dalej, dławiąc
się krwią i łzami. W końcu moje zmaltretowane ciało dało za wygraną. Upadłem.
Zdołałem wczołgać się do jakiegoś opuszczonego budynku. Tam zwinąłem się w
kłębek. Zimno wróciło, ból nie ustawał, ale czułem, że świadomość ze mnie
odpływa. Staczałem się w ciemność. Błagałem tylko, by nigdy nie dane mi było
się obudzić.
„Ciemność jest jak
zgnilizna, toczy kwiat, który nie zdążył uschnąć. Sprawia, że kolejne z jego
liści i płatków butwieją i rozpadają się. Los to okrutny, gdy wciąż żyjąc,
kwiat otoczony jest truchłem, które niegdyś było jego ciałem.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz