wtorek, 25 lutego 2014

Od Nuan'a cd. Eriki

Zobaczyłem ją i jego. On objął ją, przyciągnął do siebie, a ona? Ona nie stawiała oporu, oddała pocałunek. Zmroziło mnie. Chwyciłem się za głowę i cofnąłem. Dlaczego? Co znów źle zrobiłem? Powinienem tam podejść, zabić go, ale po co? Skoro go chce, kocha... Tylko dlaczego mówiła mi to wszystko? Dlaczego powiedziała, że łączy nas miłość?
„Cienie jak kwiaty. Rodzą się nasionami ukrytymi w ciemności. Nie ma tam nic, nie ma słońca, nie ma wilgoci, są więc uśpieni. Trwać tak mogą wiecznie, jednak podświadomie pragną światła, pragną rozkwitnąć. Kiedy cień znajdzie wreszcie swoje światło nasionko jakim jest kiełkuje, przeradza się w kwiat. Pełen barw i życia. Kiedy jednak kiedy cień traci swoje światło, nie może znów stać się nasionkiem. Jest wtedy kwiatem, delikatnym, rzuconym na żer ciemności.”
Dłonie mi drżały, w piersi czułem ból, który wyciskał resztki powietrza z moich płuc, a ucisk w gardle nie pozwalał znowu go zaczerpnąć.
Zniknąłem. Wyjąc i zawodząc, w niematerialnej formie gnałem przez miasto. Nie wiem w jakim kierunku, po prostu byle dalej od niej, od bólu.
Zmaterializowałam się jeszcze w powietrzu. Upadłem z hukiem na chodnik raniąc sobie nogi i dłonie. Wstałem, musiałem na czymś wyładować złość. Zacząłem prać mur. Pomogło mi to zagłuszyć ból. Kiedy fragmenty cegieł zaczęły odlatywać a moje połamane dłonie krwawić, upadłem. Moje policzki zrobiły się mokre, a moim ciałem wstrząsną szloch. Płakałem, najzwyczajniej w świecie płakałem. Ale nawet słone łzy mieszające się z krwią nie mogły złagodzić tego co działo się w moim wnętrzu, nie mogły odgonić szponiastych dłoni zaciskających się na moim sercu i krtani.
Usłyszałem kogoś, czyjeś wołanie, nie wiedziałem co oznacza, nie chciałem wiedzieć. Znów zniknąłem, szarpany przez wiatr.
„Pozbawiony słońca kwiat może uschnąć i zmienić się w pył, który rozniesie wiatr. Zostanie po nim tylko kurz, podobny wspomnieniom. Jego warstwa wciąż targana wiatrem maleje, aż zaciera się całkowicie”
Usłyszałem kobiecy głos. Jakaś dziewczyna szła brzegiem, podśpiewując. Była szczęśliwa, zadowolona z czegoś. Jej szczęście tylko wzmogło mój ból, jej radosny głos ranił mi uszy, jej promienna twarz raziła oczy. Stanąłem tuż przed nią. Widziałem przerażenie w jej oczach, gdy zobaczyła moje krwawiące ciało.
- Potrzebuje pan pomocy? – zapytała, delikatnie wyciągając dłoń w moją stronę.
„Ludzie od wieków opowiadają sobie o potworach. Taki na przykład Boogeyman. Zjawa mogąca przybrać dowolny kształt. Niewidzialna,  a mimo to czająca się w szafie lub pod łóżkiem. Elektryzująca powietrze. Pragnąca jedynie cierpienia i strachu, porywająca marzenia i uczucia, a zostawiająca tylko ból. A wiecie dlaczego Boogeyman to robił? Bo był zazdrosny, że inni mają to co jemu zabrano, że inni widzą światło gdy on spowity jest przez mrok”
Miałem ochotę zacisnąć dłonie na jej białej szyi, sprawić jej ból, choć po części tak wielki jaki czułem ja. Przecież i tak byłem potworem. Ilu to już ludzi zabiłem? Ilu zraniłem? Jedna osoba więcej nie zrobi różnicy, prawda? Podszedłem do niej. Złapałem ją. Jej ból dawał mi jakiś wewnętrzny spokój. Był w końcu ktoś, kto cierpiał jak ja. To dobrze podzielić się z kimś bólem. Jeszcze chwileczkę, a życie ujdzie z niej. Dziewczyna zwiotczała w moich ramionach. Nie umarła, a jedynie straciła przytomność. Znów zniknąłem. Zostawiając jej nieruchome ciało.
Zmaterializowałem się tak jak wcześniej nagle. Czułem chłód, przemożny chłód raniący mnie od środka. Zauważyłem ogień. Może on da mi ciepło? Poszedłem w tamtym kierunku nie mając już siły migać. Zobaczyłem ognisko, niepilnowane, po prostu ktoś zostawił coś co miało tu spłonąć. Śmieci lub nawet zwłoki. To nie było ważne. Ważne było ciepło. Ciepło, które mogło dać choć trochę ukojenia.
Poczułem ból, dopiero jak skóra na moich dłoniach zaczęła puchnąć i odpadać. Płomienie pochłaniały kolejne fragmenty mojego ciała. Ból był ogromny, ale to był dobry ból. Tylko fizyczny, nie ten co wcześniej, palący od środka, niepozwalający oddychać.
Usłyszałem szczekanie psa i głos. Ten, który słyszałem już tyle razy. Cofnąłem się, zabierając ręce z ognia. Zobaczyłem ją biegnącą w moją stronę. Dlaczego? Dlaczego znów ją widzę? Czy nie mógłbym zapomnieć? Dlaczego wciąż jej twarz wracała do mnie? Rozdrapując moje rany, sprawiając, że ból we wnętrzu rósł i nawet poparzone ciało nie mogło go stłumić.
- Nuan... – wyszeptała podchodząc do mnie.
Cofnąłem się, oparłem o mur, upadłem. Krwawiącymi dłońmi zatkałem uszy, by jej nie słyszeć. Wyciągnęła dłoń w moją stronę, odtrąciłem ją. Na jej twarzy malował się ból, płakała. Znów ją zraniłem, znów sprawiłem jej ból.
- Przeprasza... przepraszam... – wycharczałem.
Czułem się jakbym od lat nie używał głosu.
Musiałem uciec. Wstałem chwiejnie, potykając się na śliskiej, krwawej plamie i puściłem się biegiem. Biegłem wciąż dalej, dławiąc się krwią i łzami. W końcu moje zmaltretowane ciało dało za wygraną. Upadłem. Zdołałem wczołgać się do jakiegoś opuszczonego budynku. Tam zwinąłem się w kłębek. Zimno wróciło, ból nie ustawał, ale czułem, że świadomość ze mnie odpływa. Staczałem się w ciemność. Błagałem tylko, by nigdy nie dane mi było się obudzić.
„Ciemność jest jak zgnilizna, toczy kwiat, który nie zdążył uschnąć. Sprawia, że kolejne z jego liści i płatków butwieją i rozpadają się. Los to okrutny, gdy wciąż żyjąc, kwiat otoczony jest truchłem, które niegdyś było jego ciałem.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz